Grupa Oto:     Bolesławiec Brzeg Dzierzoniów Głogów Góra Śl. Jawor Jelenia Góra Kamienna Góra Kłodzko Legnica Lubań Lubin Lwówek Milicz Nowogrodziec Nysa Oława Oleśnica Paczków Polkowice
Środa Śl. Strzelin Świdnica Trzebnica Wałbrzych WielkaWyspa Wołów Wrocław Powiat Wrocławski Ząbkowice Śl. Zgorzelec Ziębice Złotoryja Nieruchomości Ogłoszenia Dobre Miejsca Dolny Śląsk

Nysa
O zaklinaniu publiczności

     autor:
Share on Facebook   Share on Google+   Tweet about this on Twitter   Share on LinkedIn  
Na prośbę naszych czytelników - postanowiliśmy przybliżyć sylwetkę wrocławskiego zespołu Sanke Charmer, który regularnie gości w Nysie podczas różnych imprez. Na nasze pytania odpowiedzi udzielił Wojtek "Dżon" Rusnak.

Andrzej Babiński: Opowiedzcie coś o sobie naszym czytelnikom…

W.R.: Jesteśmy najlepszą hardrockową kapelą w tym kraju, jesteśmy nieprawdopodobnie zabawni, niebezpiecznie seksowni i najwyraźniej niedocenieni. A poważnie – zwykli z nas goście. Pięciu facetów z wielkim sercem do muzyki i równie wielką nadzieją, że innym podoba się to, co robimy. Aha, no i oczywiście jesteśmy najlepszą hardrockową kapelą w tym kraju (uśmiech).

Skąd wzięła się nazwa zespołu?

W.R.: Od piosenki zespołu Rainbow pod takim właśnie tytułem. Czyli jesteśmy dłużnikami Ritchiego Blackmore’a i Ronniego Dio - nie tylko w warstwie muzycznej. Choć teraz, z perspektywy czasu i po usłyszeniu przynajmniej kilkudziesięciu sposobów jej wymowy i tłumaczenia sądzę, ze drugi raz już byśmy jej nie wybrali. Zresztą pochodzi ona z okresu, gdy śpiewaliśmy po angielsku. Teraz z tych czasów ostało się już tylko kilka numerów… no i nazwa.

Zagraliście w Nysie cztery razy w przeciągu 12 miesięcy. Co Wam najbardziej podoba się w Nysie?

W.R.: Przede wszystkim entuzjastyczna publika i klimat miejsc, w których są organizowane koncerty. Nyska twierdza i forty robią niesamowite wrażenie, a atmosfera wiekowych murów świetnie pasuje do muzyki rockowej i metalowej. Głęboki ukłon kierujemy też w stronę publiczności, która zawsze dobrze się bawi podczas naszych występów - nawet, jeśli warunki nie zawsze temu sprzyjają, jak chociażby podczas deszczowej Metalowej Twierdzy 2008 lub wyjątkowo mroźnej Wielkiej Orkiestry. Poza tym koncerty w Nysie są zawsze dobrze przygotowane, za co chwała należy się organizatorom.

Największy hit Snake Charmer - „Born in the PRL”, który jest Waszą wersją kultowej piosenki Bruce’a Springsteena „Born in the USA”, nie może być już wykonywany publicznie. Fani zawsze odbiera go bardzo pozytywnie. Co się zatem stało?

W.R.: No cóż, wszystko rozbiło się o sprawy prawne. Aby być w porządku wobec Bossa, wystosowaliśmy stosowną prośbę o wyrażenie zgody na wykorzystanie muzyki Springsteena do polskiego tekstu. Podanie została przekazana do Universal Polska, a stamtąd poszła do USA. Po kilku miesiącach oczekiwań otrzymaliśmy odpowiedź odmowną z Universal Polska. Bez jakiegokolwiek tłumaczenia, po prostu usłyszeliśmy „nie”. Wysłaliśmy też list z podaniem do management Springsteena, ale pozostał bez odpowiedzi. W związku z tym - nasze plany wydania tego numeru na płycie spełzły na niczym. Musieliśmy usunąć go z naszych oficjalnych stron w sieci, zaprzestać promowania go, a potencjalni wydawcy od razu się od zespołu odwrócili. No cóż, takie jest życie. Mieliśmy swoje 5 minut, to i tak więcej, niż dostaje wiele innych, zdolnych kapel. Nie przejmujemy się tym specjalnie, bo żadne z nas gwiazdy – zamiast patrzeć w przeszłość wolimy iść do przodu, robić swoje i dalej dobrze się bawić, bawiąc też przy tym naszych fanów.

Zespół powstał w 2002 r. we Wrocławiu. Jak trudno wybić się na wrocławskiej scenie muzycznej?

W.R.: Tak naprawdę zaczynaliśmy w 1997, ale to były próby jeszcze w zupełnie innej konfiguracji osobowej i zupełnie innej stylistyce. Od 2002 działamy pod szyldem Snake Charmer i w zasadzie cały ten czas budujemy swoją pozycję – nie tyko na wrocławskiej scenie. Czy trudno jest się wybić? To zależy, o jakim wybiciu się mówimy. Tych kilka lat, a w ciągu nich wiele zagranych koncertów, kilka wygranych festiwali, 3 demówki, na pewno pozwoliły nam jakoś zaistnieć na scenie. Z tego, co wiemy, sporo ludzi nas kojarzy, frekwencja na koncertach też nie wygląda najgorzej, ale myślę, że daleko nam jeszcze do bycia lokalnymi sławami. Na pewno wszystko zmieniła sprawa z „Born in the PRL” i naszą nazwę usłyszało wiele osób, które nie zdawały sobie wcześniej sprawy z naszego istnienia. Pojawiliśmy się dzięki temu tu i tam - w prasie, TV, Internecie. Ale jeśli ktoś wyobraża sobie, że za tym poszły pieniądze, autografy na ulicy, kontrakt płytowy etc., to muszę go rozczarować. Nic takiego nie nastąpiło i tak naprawdę niewiele się nasza sytuacja zmieniła – poza tym, że marka Snake Charmer stała się bardziej rozpoznawalna. A wracając do postawionego pytania – to tak naprawdę kwestia konsekwencji, determinacji, stałego składu i dobrego materiału. Wrocław to nie jest duże miasto, większość kapel zna się prywatnie, na większości jamów pojawiają się wciąż Ci sami ludzie. To nie jest jakieś specjalnie hermetyczne środowisko, ale trzeba coś sobą reprezentować, żeby zostać zauważonym.

Na Waszej stronie internetowej możemy przeczytać: „Nasza muzyka to wybuchowa mikstura przyrządzona według najlepszych hardrockowych przepisów z lat 70-tych i 80-tych, ale podana bez sentymentów. Bez kompleksów. Kipiąca od energii i emocji! Z ogniem. Z melodią (…)”. Co możecie dodać do tej charakterystyki?

W.R.: To, że gramy niezwykle energetyczne koncerty. Mamy świetne kawałki, ale pełną radochę i kompletne wyobrażenie o kapeli daje dopiero zobaczenie nas na żywo. Na scenie staramy się dać widzom to, po co przyszli i co dla nas samych jest kwintesencją rock’n’rolla – gitarowy czad, energię, dobrą zabawę i nie zawsze kontrolowane szaleństwo. Cieszymy się, gdy ktoś wychodzi z naszego koncertu tak, jak my schodzimy ze sceny – spocony, czasem brudny, zawsze zmęczony, ale szczęśliwy, bo wziął udział w czymś dzikim.

Cały repertuar, który gracie jest Waszego autorstwa, czy może część to przearanżowane utwory innych wykonawców?

W.R.: Jeśli chodzi o nasze piosenki, to są one w całości naszymi tworami – od pierwszego riffu po ostatnią zgłoskę tekstu. Jedynym przypadkiem, gdy zdecydowaliśmy się wykorzystać cudzą muzykę, był „Born in the PRL”, ale po doświadczeniach z tym numerem wątpię, czy jeszcze kiedykolwiek będziemy próbowali zrobić autorski cover. Zresztą bardziej cieszy nas tworzenie własnych piosenek. Natomiast w repertuarze koncertowym mamy sporo cudzego materiału. W szczytowym momencie mieliśmy na warsztacie do 50 coverów, z których zawsze wybieraliśmy coś, co spodoba się publiczności. No cóż, stara prawda głosi, że ludzie lubią kawałki, które już raz słyszeli, więc jako młoda kapela graliśmy bardzo dużo coverów. Teraz odchodzimy od tego, starając się promować głównie swój materiał, ale zawsze znajdzie się kilka kawałków, które chętnie wsadzimy do koncertowego setu. Zwykle gramy je blisko oryginału, ale zdarzają się nam też odjechane aranże, jak bluesowa wersja „South Of Heaven” Slayera czy „Purple Haze” Hendrixa w wersji reggae.

Jakiej muzyki słuchacie w wolnym czasie? Klasycznych rockowych kapel, czy może dla odmiany coś progresywnego albo Bethovena?

W.R.: Nie wiem, jak inni, ale podejrzewam, ze wszyscy mamy dość szerokie gusta muzyczne i słuchamy bardzo zróżnicowanych klimatów. U mnie zdecydowanie króluje stary hard rock, ale równie chętnie sięgam po innych klasyków, jak choćby Pink Floyd, Rolling Stones czy King Crimson. Lubię bluesa, celtycki folk, uwielbiam Dead Can Dance, z przyjemnością słucham chorałów gregoriańskich i muzyki dawnej – więc rozrzut jest spory. Ostatnio w moim samochodzie króluje „RMF Classic”, dzięki któremu odprężam się i nie tracę niepotrzebnie nerwów we wrocławskich korkach.

Ile czasu poświęcacie na próby? Ostatnie lata raczej nie należą do hard rocka więc musicie pewnie ostro pracować, żeby dobrze zaprezentować się na koncertach.

W.R.: Szczerze mówiąc – za mało. Poza tym, co każdy z nas ćwiczy sobie w domu, robimy próby średnio 2 razy w tygodniu po 3 godziny. Fajnie byłoby móc robić je częściej i dłużej, ale już dawno dopadła nas polska rzeczywistość: żeby zarobić na mieszkanie i rodzinę, trzeba pracować, bo z grania wyżyć ciężko, o ile nie jest się wśród topowych artystów. Pewnie można kombinować, grając w kilku kapelach albo chałturząc dodatkowo na weselach, ale nas to nie kręci. Wolimy mieć jeden zespół i iść swoją drogą, jednak konsekwencją tego jest praca na etacie.

Który z Waszych koncertów najbardziej utkwił Wam w pamięci?

W.R.: Trudno powiedzieć, tyle ich było… Wiadomo, że jedne pamięta się lepiej, o niektórych człowiek chciałby zapomnieć, ale wszystkie są niepowtarzalne. Przyparty do muru wymieniłbym nawet nie koncert, a 3 koncerty zagrane w Zamczysku w Malborku. Dlaczego? Bo tam chyba po raz pierwszy ludzie przyjęli nas tak, jakbyśmy byli gwiazdami. Tam poczułem w pełni, jaka to frajda grać dla podekscytowanej publiki na dużej scenie. Tamto przyjęcie, emocje, reakcje fanów, klimat miejsca, wreszcie wygrana całego przeglądu – to na pewno niezapomniane przeżycie. Ale pamiętnych koncertów było dużo, dużo więcej…

Najbliższe plany muzyczne Snake Charmer...

W.R.: Cały czas pracujemy nad nowymi kawałkami. Od płytki „Całą noc” powstało ich dość, by zapełnić regularny album. Niestety, wciąż nie znaleźliśmy nikogo zainteresowanego wydaniem nas. Powoli dojrzewamy więc do decyzji, by zrobić to na własną rękę i jeśli nic się nie zmieni, prawdopodobnie z końcem roku (może nawet szybciej) wejdziemy do studia. Poza tym pracujemy nad teledyskiem do numeru „Wyścig szczurów”, który można już odsłuchać na naszym profilu My Space www.myspace.com/snakecharmerpoland . Planujemy też uruchomienie nowej odsłony naszej strony www.snakecharmer.pl. Oczywiście cały czas staramy się też zapełniać nasz kalendarz koncertowy. Po okresie stagnacji mamy zamiar sprawić, żeby o Snejkach znowu było głośniej.

Co uznajecie za swój największy sukces i co będzie Waszym muzycznym spełnieniem marzeń?

W.R.: Największy sukces? Dla mnie to fakt, że udało nam się wytrzymać ze sobą tyle lat, wciąż tworząc doskonałą muzykę i zachowując niekłamany entuzjazm na scenie. Również to, że udało się ziścić dawny sen o byciu w rockowej kapeli. Na pewno wielkim osiągnięciem są wygrane festiwale, na pewno samodzielnie wydane płytki, wreszcie niebywały sukces „Born In the PRL” – jednak staram się na to wszystko spojrzeć z dystansem, z perspektywy lat, które minęły. Wiem, że zdaniem jednych osiągnęliśmy bardzo dużo, zdaniem innych niewiele. Patrząc wstecz, jestem po prostu bardzo dumny, że udało nam się zrealizować szczeniackie marzenia i że stajemy na scenie grając rocka, jak tego zawsze pragnęliśmy. Co więcej, czasem stajemy na tej scenie obok największych. W tym roku podczas Hunter Festu graliśmy jednego dnia razem z Motorhead! To jest coś, w co dziesięć lat temu bym nie uwierzył. Dla takich chwil warto ciągnąć to dalej!

A spełnienie muzycznych marzeń? To najprostsze już się spełniło. A że w miarę jedzenia apetyt rośnie… Na pewno marzy nam się poważny kontrakt i wydana płyta, najlepiej sprzedana w tysiącach egzemplarzy. Jednak mnie najbardziej rajcuje myśl o tym, żeby potem udać się w długą, naprawdę długą trasę, spędzić w niej nawet kilka miesięcy – tak, jak o tym marzyłem kilkanaście lat temu, czytając biografie Led Zeppelin, AC/DC czy Deep Purple. To dopiero byłby czad!

Dziękuję za rozmowę i życzę wielu sukcesów.

W.R.: Dziękuję, pozdrawiam całą Nysę i okolice i mam nadzieję, że do zobaczenia na kolejnych koncertach. Keep on rockin’!


Andrzej Babiński



o © 2007 - 2024 Otomedia sp. z o.o.
Redakcja  |   Reklama  |   Otomedia.pl
Dzisiaj
Poniedziałek 20 maja 2024
Imieniny
Bazylego, Bernardyna, Krystyny

tel. 660 725 808
tel. 512 745 851
reklama@otomedia.pl